Trening do Mistrzostw Świata w Chile

24.11.2017.

Kontenery z szybowcami już na miejscu, a ja wylatuję do Chile na trening przed finałem Światowego Grand Prix. Patronami wyjazdu są #Polfarmex S.A., #MiastoKutno i Klinika Kolasiński.

Dzień dziesiąty, 05.12 - Wszystko co dobre niestety szybko się kończy.
Planowaliśmy dzisiaj od rana wspólną trasę z Philem. Coś a la Grand Prix. Plan był niezły ale jak zobaczyłem prognozę to zmieniliśmy plany na pół trasy i drugie na odwiedziny Aconcagui. Pierwsze wyszło nawet nieźle natomiast drugiej części nie udało się zrealizować, gdyż góra była w chmurach. Pogoda była bardzo dobra. Tym razem od początku noszenia trafiały się do 4 m/s i podstawa była dużo wyższa przy lotnisku. W górach znowu do 5000 m i noszenia nawet 7 m/s! Zrobiliśmy szybkie 400 km i do lotniska pakować się do wyjazdu.
Mimo kilku trudnych dni na początku w końcówce dopisała pogoda i mogłem w pełni oswoić się z tymi pięknymi górami. Latanie tutaj nie jest mocno skomplikowane. Trzeba poznać pewnie z kilkadziesiąt różnych sztuczek. Miejsca z najlepszymi noszeniami, wysokości pokonywania poszczególnych przełęczy, różne drogi dolecenia do celu w zależności od dysponowanej wysokości, itp. Wymaga to jednak dużo czasu, żeby wszystko przećwiczyć. Udało mi się zrobić to tylko częściowo ale dzięki Philowi, Andresowi i Gerhardowi zdobyłem sporo wiedzy, która przyda się w Grand Prix. Dzięki chłopaki!
Dzisiaj był ostatni dzień mojego treningu. Pora wracać do Polski, rodzinka czeka. Wrócę tutaj znowu po Nowym Roku.

Dzień dziewiąty, 04.12 - Pogoda pokazała dzisiaj swoją moc. To właśnie dla takich wrażeń przyjeżdżają piloci z całego Świata do Chile! Wystartowałem ok. 12.30 czyli wcześniej niż zwykle. Między 13 a 14 nie można startować. Phil, Gerhard i Harald wystartowali po 11-tej z holami na 3000 m. Celują w długie trasy. Ja mam inne cele treningowe, więc lecę później i z niskiego holu. Początek był bardzo trudny. Po pierwszym odejściu zawróciłem by odejść jeszcze raz. Za drugim razem lepiej poszło. Pierwsze kilometry powoli za to nad Las Lagunas mocna trójka do 3700 m i już jestem w innym świecie. Dalej jazda na północ pod rosnącymi podstawami do 5000 m i noszeniami do 4 m/s. Dolatuję tak do kopalni Pelambres - jakże malowniczego miejsca. Stąd odwijam na południe i lecę sprawdzając które skałki dobrze noszą. Na południe odlatuję na ok. 70k km i wracam do domu. Wychodzi ok. 570 km. Za bardzo nie rozwinąłem opisu, zdjęcia najlepiej oddadzą uroki dzisiejszego lotu

Dzień ósmy, 03.12 - Większość Chilijczyków spisało dzisiejszy dzień na straty, mimo, że to była sobota - dzień wolny. Ja i Phil nie traciliśmy zapału i po obejrzeniu meteo zdecydowaliśmy się na start tradycyjnie tutaj o 14-tej. Na początku szło bardzo ciężko, poszarpane noszenia i cały czas w parterze. Wyjątkowo kiepsko ale mozolnie pokonywaliśmy kilometry na północ w stronę Los Andes. Phil Sturley pokazuje mi po kolei warte uwagi miejsca. Dopiero koło El Cobre podobnie jak wczoraj łapiemy czwórkę, którą odbijamy się znacznie do góry. Próbujemy nad Las Lagunas wybić się jeszcze wyżej by móc kontynuować lot w wyższe Andy ale niestety budują się tam spore Cb, szczelnie zabierając dostęp promieni słonecznych. Kontynuujemy więc lot na północ. Podstawa coraz wyższa ale i teren się podnosi. Powietrze tutaj zupełnie inne, czyste a i noszenia normalne, często powyżej 3 m/s przy podstawie do 3700 m. Dolatujemy do Morado, na ok. 130 km od lotniska i decydujemy się wracać, robi się późno a podstawa ledwo ponad szczyty i nie chcemy by nas gdzieś zamknęło w dolinie. Powrót to już inna bajka, z wyższych tenenów w niższe idzie gładko jak po maśle. Dokręcamy co jakiś czas podstawę i w rejonie Santiago przelatujemy na zachodnie granie. Chmury na tyle są tu nisko, że wlatujemy nad nie. Lecimy jeszcze trochę na południe i wracamy do domu. Wyszło niecałe 350 km co jak na dzisiejsze warunki jest niezłym wynikiem. Na jutro wszyscy są bojowo nastawieni. Pogoda na 1000 km.

Dzień siódmy, 02.12 - Po wczorajszym niezłym dniu dzisiaj tym razem mieliśmy bardzo dużo górnego zachmurzenia, które gęstniało jeszcze bardziej na wschód w stronę wysokich gór. Próbowaliśmy w trzy szybowce (ja, Phil Sturley na Ash-26 i Gerhard Wesp na Asg-29) przedrzeć się w wyższe partie. Lecieli za nami jeszcze lokalni szybownicy. Lot był bardzo ciężki, noszenia słabe 1-1,5 m/s. Mozolnie zdobywaliśmy kilometry i przesuwaliśmy się na północ. Dolecieliśmy w rejon Los Andes a dokładnie na grań Las Lagunas, która zwykle obdarza pilotów solidnym noszeniem. Tym razem nie pracowała w ogóle a górne zachmurzenie osiągnęło apogeum i zakryło szczelnie dostęp promieni słonecznych. Przed lądowaniem w Los Andes, gdzie znajduje się lotnisko uratowała nas góra El Cobre, która zrodziła komin dnia do 3,5 m/s nawet do 2900m. Dwa szybowce nie dały rady, jeden wrócił na silniku a drugi lądował w L.A. Ja probowałem jeszcze dwa razy dostać się na wyższe granie ale w końcu poddałem się. Stamtąd jedynie można było zawrócić na południe, polatać wzdłuż grani sąsiadujących z Santiago i wylądować w Vitacura. Nie było to jakieś ambitne latanie ale na pewno dobry trening, dla mnie bezcenny. Jutro trochę lepiej a pojutrze petarda!

Dzień szósty, 01.12 - po wczorajszym kiepskim dniu prognozy na dzisiaj były optymistyczne. Termika do 2500m w okolicach Santiago i wyżej w górach powyżej 5000m. Ćwiczyłem latanie w niższych partiach Andach próbując wyczuć najlepsze miejsca. W sumie jak na pierwszy pięciogodzinny lot samodzielny to jestem zadowolony, wielu kilometrów nie zrobiłem za to zebrałem cenne doświadczenie. Latanie w tych niedostępnych terenach nie należy do łatwych choć można się czuć bezpiecznie. Z większości miejsc można dolinami wylecieć do bezpiecznych lądowisk. Jeszcze 4 dni latania

Dzień piąty, 28.11 - miały być wysokie loty ale niestety ostatnie dwa dni nie pozwoliły mi zwiedzać Andów. Wczoraj czekałem na pozwolenie na loty, które wydaje lokalny ULC, dowiedziałem się o tym trochę późno... jakoś nikt wcześniej nie przypomniał sobie, żeby mnie poinformować. Zgoda przyszła w porze, że już nie było sensu startować. Dzisiaj zwarty i gotowy od rana, szybowiec zalany ale i tak trzeba było czekać do 14.30 na holówkę(taki mają zwyczaj w tygodniu). Niby dobrze bo dobra pogoda robi się po 13-tej dobra ale dzisiaj napłynęło chłodne powietrze znad Oceanu Spokojnego i cały 2-godzinny lot spędziłem nad pobliską górką próbując się wykręcić. No cóż, tak bywa. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Wrzuciłem kilka zdjęć z dzisiaj i z wczorajszej przejażdzki rowerem pożyczonym na czas pobytu od sympatycznej chilijki niemieckiego poczodzenia u której wynajmuję pokój.

Dzień czwarty, 27.11 - Andy są przepiękne, wspaniałe miejsce do latania ale trzeba czuć do nich respekt. To przychodzi mi na myśl po pierwszym locie z Vitacura. Lotnisko jest bardzo specyficzne, na styku dużego miasta i gór. Trzeba się trochę napocić, żeby dolecieć do wyższych partii. Dzięki wskazówkom Andresa lot przebiegał sprawnie. Niestety niska podstawa cumulusów (5000m) spowodowała, że nie mogliśmy polecieć w stronę Aconcagui i sympatyczny chilijczyk zabrał mnie na południe na wycieczkę szlakiem nieczynnych wulkanów. Powrót z ostatniego ok. 150km bez krążenia. Świetne miejsce, jestem pod wrażeniem!

Dzień trzeci, 26.11 - nad Andami stoją już piękne cumulusy o wysokich podstawach a my czekamy aż skończy się msza w pobliskim kościele. Jak na Żarze. Lecieć będę z Andresem Errazurizem, bardzo doświadczonym i jednocześnie sympatycznym lokalnym pilotem na jego Arcusie M, jeszcze godzina, nie mogę się doczekać...

Dzień drugi, 25.11 - doleciałem, pilotował nie byle kto - Luca Monti - włoski szybownik, mały ten Świat... Czekam teraz w ogromnej kolejce do odprawy granicznej. Po południu zajrzę na lotnisko

Szybowce całe, czekają na zmontowanie. Cieszę się, że najgorsza robota jest już wykonana, skrzydła zdjęte! Wystarczy tylko kadłub wyciągnąć i można składać. Czekam aż wyląduje Rene Vidal, jeden z organizatorów. Lata na zielonogórskim Ventusie3 AT dla mnie jutro lot sprawdzający i może już sam polecę. Nic więcej nie potrzebują, co za kraj!

Dzień pierwszy, 24.11 - przesiadka w Rzymie by dolecieć na drugi kraniec świata. Ten rok obfituje w długie podróże. Rozpoczął się od wyprawy do Australii a kończy na treningu w Chile. Siedzę już w B777 Alitalii i czekam na długi lot do Santiago. Jutro ok. 13 naszego czasu (9 loc.) wylądujemy w Ameryce Południowej. W niedzielę pewnie pierwszy rekonesans. Czekajcie na relacje



































































































































 

logo